Przyszłość bez przeszłości

Dla czternastoletniego Severusa to miał być nudny, wiosenny dzień, spędzony z Lily na Błoniach. Co sprawiło, że wylądował w sierocińcu? [Ewentualny chaos fabularny i nieregularność zwalamy na pisanie w plus-minus 5 autorek]

[010.] – Noc niespodzianek

Odałtorsko: Julka
  Cześć i czołem! Nigdy nie myślałam, że dam się wciągnąć w pracę zbiorową. Tym bardziej nie pomyślałam, że pochłonie mnie do tego stopnia, że czytam rozdział i zapominam prawie o betowaniu. I chociaż trzeba czekać, aż dziewczyny skleją wszystko w sensowną całość - warto :)) Także bez przedłużania - enjoy!

***

– Ach tak, tak – odezwała się kobieta. Myślami wydawała się być zupełnie gdzie indziej. – Po prostu uświadomiłam sobie, że nie złożyłam ci jeszcze świątecznych życzeń. Nie widziałyśmy się w ciągu ostatnich dni, w związku z czym nie było ku temu okazji.

– Faktycznie, bardzo przepraszam, byłam tak zabiegana, zajęcia…

– Spokojnie, nie masz za co przepraszać! Doskonale znam szkolne tempo tuż przed przerwą świąteczną. Cóż, pragnę ci życzyć zdrowych, wesołych Świąt Bożego Narodzenia oraz wszystkiego dobrego w nadchodzącym roku. – Pielęgniarka uraczyła dziewczynę pogodnym uśmiechem.

– Bardzo dziękuję i z całego serca życzę pani tego samego. – Już miała odchodzić, gdy coś jeszcze jej się przypomniało. – Pani Pomfrey! – zawołała za oddalającą się rozmówczynią.
– Tak?

– Mam taką krępującą sprawę... Otóż... Hmm…

– Tak? – powtórzyła pielęgniarka, starając się  dodać dziewczynie otuchy.

***

  Szła ciemnym korytarzem. Nieliczne, powoli już wypalające się po tylu godzinach aktywności świece rzucały pochmurne cienie na wszechobecne elementy architektury, tym samym oplatając je niezawodnym w lochach nastrojem tajemniczości. O tej porze, niezmiennie, szczególne wrażenie na każdym lokatorze Hogwartu robiły posągi, umieszczone w ceglastych wgłębieniach. Bez względu na to, czy był to szwendający się uczeń, czy nauczyciel rzetelnie pełniący swój dyżur – dałaby sobie rękę uciąć, że zarówno Argus czy Carrowowie, nie raz, byli co najmniej zaniepokojeni tymi monumentami. To piętro i bez ich lśniących zbrój powodowało gęsią skórkę. Teraz, gdy podczas Bitwy o Hogwart na własne oczy przekonała się, do czego ich ożywione formy są zdolne, bynajmniej nie czuła się pewniej.

,,Z jaką zawziętością wymachiwały tymi toporami..." – przypomniała sobie, ale zaraz pokręciła głową, starając się odepchnąć nieprzyjemne wspomnienia.

  Gdy stanęła w końcu przed odpowiednimi wrotami, uważnie przyjrzała się ledwo widocznemu promieniowi światła, wydobywającemu się poprzez szczelinę we framudze przy samej podłodze.

Uniosła rękę i zapukała.

Po chwili drzwi się otworzyły.

– Witaj, Severusie. Ugościsz mnie?
  Nawet jeśli zaskoczył go jej widok, to nie dał tego po sobie poznać. Oszczędnie skinął głową i gestem wskazał jej drogę do salonu.

  Mieszkanie było raczej ciemne, z wieloma dębowymi elementami jak chociażby obicia ścian, które w większości i tak były zasłonięte. We wnętrzu dominowały odcienie zieleni, granatu, czekoladowego brązu oraz – oczywiście – czerni. Mężczyzna zdecydowanie stawiał na prostotę, praktyczność i elegancję. Pierwsze, co rzucało się w oczy nikłym gościom, to brak ozdób i  bibelotów. Jedyny wyjątek stanowiły jasne, minimalistyczne świeczniki z pojedynczymi świecami, na które rzucono permanentne zaklęcia, a także samotny obraz, wiszący zaraz przy wejściu. Ściśle rzecz ujmując, była to sama rama – nie sposób było się bowiem doczekać momentu, w którym można było się przekonać, do kogo należał. Swego czasu miała teorię, że może on pełnić rolę portretu przejściowego. Salon, na jej oko, był całkiem spory. W centrum stały fotele, niewielki, oszklony stolik z wybitnie ciemnego drewna, a to wszystko otoczone pokaźną biblioteczką, która w gruncie rzeczy nikogo nie powinna jakoś specjalnie zaskakiwać. Zajmowała ogromną przestrzeń, ale w głębi duszy była pewna, że to tylko drobna część jego zbiorów.

  Pomieszczenie pełniło równocześnie funkcję korytarza. Łączyło bowiem ze sobą kilka osobnych lokum – świadczyło o tym czworo wychodzących stamtąd drzwi. Kobieta jednak cicho podejrzewała, że do prywatnego laboratorium nie prowadzą żadne z nich. To byłoby zbyt oczywiste. Może więc za jednym z regałów kryło się tajne przejście, dokładnie jak z mugolskich bestsellerów...?

– Co cię do mnie sprowadza?

–  Widzę, że i tak nie spałeś. Koszmary czy zwykła bezsenność?

– Może po prostu nie mogę narzekać na niedobór zajęć? – odparował mężczyzna. – Takiej ewentualności nie wzięłaś pod uwagę?

–  Zaczyna się przerwa świąteczna.

Uniósł brwi.

–  Zaczytałem się. Nie muszę ci się tłumaczyć.

–  Severusie – zaczęła miękko – znamy się nie od dziś…

–  Nie musisz mi matkować. Po prostu powiedz z czym przyszłaś –  wycedził sucho.

–  Szukasz dziury w całym. Mamy święta, nie przyszłam w interesach.

–  Na litość Merlina, dochodzi czwarta, nie mogłaś sobie znaleźć lepszego momentu?

–  Zmartwił mnie fakt, że tak szybko opuściłeś Wielką Salę – odparła cicho.

–  Jestem doprawdy wzruszony. A teraz wybacz. Życzę miłej nocy.

  Stanęła mu na drodze, gdy już miał sięgać za klamkę i uśmiechnęła się przymilnie.

–  Może poczęstowałbyś mnie filiżanką herbaty? Okropnie zimno tu macie. Wymarzłam.

  Westchnął ciężko, wiedząc już, że z góry znajduje się na przegranej pozycji. Nie mógłby tej kobiecie odmówić. I ona to bezczelnie wykorzystywała. Odsunął się.

–  Z cukrem czy miodem? – spytał zza zaciśniętych zębów.

***

– Dobra. Koniec gierek, gadaj, o co chodzi – syknął blondyn.

Harry zmrużył oczy.

  Gdy oficjalnie zakończono część z prezentami, do końca balu każdy uczestnik mógł już robić, co chciał. Większość nauczycieli się rozeszło, zostali tylko opiekunowie domów. Poza Snape'em, jak mimochodem zauważył chłopak. Ci, o ustalonej porze, mieli wraz z prefektami, zająć się wygonieniem oraz odprowadzeniem młodszych uczniów do ich dormitoriów. Uroczystość przebiegała całkiem spokojnie, więc zakładał, że prawdopodobnie zyskają trochę więcej czasu.

  Większość, skwapliwie wykorzystując ten czas, w najlepsze bawiła się na parkiecie, wykonując przeróżne figury. Muzyka tym razem pogrywała z gigantycznego gramofonu, który sam podsuwał kolejne płyty. Klimat, jaki niosła za sobą ta godzina, udzielił się każdemu. Przy stolikach siedzieli naprawdę nieliczni.

  A oni, jakimś magicznym sposobem, znów znaleźli się koło siebie.

– Nie słyyyszę! Muzyka... – Harry przerwał wołanie, wypuściwszy z dłoni szklankę z Ognistą Whiskey. Szkło cudem się nie rozbiło. Gwałtowne uderzenie o podłogę, w innych warunkach najpewniej roztrzaskałoby ją w drobny mak – teraz jednak przetrwała, najprawdopodobniej dzięki jakimś sprytnym, skrzacim zaklęciom.

  Płyn jednak zdążył poczynić kolejne mokre ślady na jego ubraniu. Poprzednim razem to Draco, niedokładnie celując butelką szkarłatnego płynu, przeszmuglowanego z resztą Ślizgonów, ochlapał ich obydwu. Teraz najlepszym wyjściem było pozbycie się marynarki. Gdy odkładał na bok wierzchnią część garderoby, zaskoczył go krzyk przy uchu.

– Pytałem, co ty kombinujesz!

Gryfon potrząsnął głową i zaśmiał się.

– Też nie wiem, o co chodzi! Ale polej, na co czekasz?!
  Malfoya nie trzeba było dłużej przekonywać. Moment później, z rozmachem stuknęli się szklankami.

– Ja się dowiem, Potter! – zawołał blondyn, po czym zachłannie, na raz, opróżnił naczynie. – Patrz na nich!

  Chłopak spojrzał na niego i posłusznie podążył za jego wzrokiem. Na pierwszy rzut oka, nie zorientował się, co Malfoy miał na myśli. Pobieżnie omiótł spojrzeniem tańczących ludzi. Krew pulsowała mu w uszach, a kolory się rozmywały. Bez przesady, nie wypił przecież tak dużo, prawda? To tylko kilka szklanek Ognistej, a wcześniej zaledwie parę kolejek z ponczem. Poprawił okulary i postarał się wyostrzyć wzrok.

– Co...? Kogo masz na myśli? – Wątpił, żeby Ślizgon miał na myśli Lunę i Neville'a. Wprawdzie ich taniec były dość oryginalny, ale…

– Taaa twoja…

  Widząc, że Potter z roztargnieniem wciąż się rozglądał, wywrócił oczami i wyciągnął rękę, by niemo wskazać w odpowiednim kierunku. Gdy zauważył, że chłopak wreszcie pojął, o kogo mu chodziło, sięgnął za pazuchę marynarki, by wyjąć i powiększyć pod stołem następną butelkę whiskey.

– Zrozum baby – skwitował pod nosem, ostrożnie wypełniając płynem dwie szklanki.

– Ale ja nie rozumiem – wybełkotał w końcu Harry. – Michael? Przecież już dawno ze sobą skoń... skończyli…

  Jednym haustem opróżnił podstawione mu pod nos naczynie i niewiele myśląc, czując w żyłach świeży powiew odwagi, gwałtownie zerwał się ze stołka. Nie zdążył wiele ujść, bowiem wyłożył się jak długi na rękawie od zwisającej marynarki. Harmider, który wywołał, sprawił, że część uczniów skupiła na nich swoje spojrzenia. Draco, z grymasem zniesmaczenia na twarzy, pochylił się i pociągnął chłopaka za tylną część kołnierza jego koszuli, z powrotem na krzesło.

  Nie trzeba było długo czekać, aż do ich części stołu podbiegła Hermiona, zaalarmowana szczątkowymi informacjami, jakie doszły do jej uszu na drugim końcu parkietu.

– Harry, wróć już na wieżę. Sytuacja wymyka ci się spod kontroli. – Potrząsnęła go za ramię, starając się zmotywować go do wstania. – Harry! – powtórzyła stanowczo.

  Rozejrzała się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej pomóc. Pierwszy przyszedł jej na myśl Neville; dałaby sobie rękę uciąć, że jeszcze chwilę temu mignął jej wśród tańczących par, ale teraz, jak na złość, nigdzie nie mogła go wypatrzeć.

– Draco, musisz mi pomóc, on zzieleniał! – przestraszona, chwyciła się ostatniej, najbliższej deski ratunku.

– A niech sobie sam radzi, zahartuje się – fuknął rozbawiony Ślizgon.

– Chcesz, żeby obrzygał nas oboje?! Pilnuj go, idę po posiłki – ruszyła w stronę nauczycielskiego stołu, ale zatrzymał ją głos chłopaka.

– Blaise! Stary, mam flaszkę na zbyciu. Zrób tylko coś z tym tutaj i jest twoja.

– Nic mi nie jest, to tylko chwila słabości – wybełkotał, ale stanął o własnych siłach, a nawet przeszedł kawałek całkiem prosto.
– Wiesz dobrze, że ona nie odpuści. Daj się grzecznie zaprowadzić do dorminatorium, a potem najwyżej wróć, jeśli tak bardzo chcesz się bawić.
***

  Przez jakiś czas, w głuchej ciszy przechylali swoje filiżanki. Severus wygodnie, z nogą na nodze, siedział w swoim fotelu i niespiesznie sączył ciepły napój.

– Wytłumacz mi, Poppy, co naprawdę cię tu zaciągnęło.

– Jak już mówiłam, zaniepokoiło mnie twoje zniknięcie…

– Bzdura – warknął pod nosem. – Oboje wiemy, że to nieprawda. Nie opuściłabyś ot tak placu boju.

– Daj spokój, Severusie, robisz z igły widły.

– Ależ proszę bardzo. – Machnął wolną ręką. – Jeszcze wylicz mi moje szpiegowskie cechy charakteru.

– Potrzebujesz snu – skwitowała starsza kobieta.

– Potrzebuję też wielu innych rzeczy, ale jakoś się nie skarżę. Najwyraźniej czasem trzeba obejść się smakiem.

Pielęgniarka na chwilę zamilkła, nie wiedząc co odpowiedzieć. Przetarła zmęczone oczy.

– Jak się ma twój układ nerwowy? – spytała bez ogródek. – Wciąż odczuwasz te długotrwałe bóle w okolicy kręgosłupa? Ostatnio przestałeś mnie odwiedzać, a jak to mówią: nie przyszedł Merlin do góry, to góra przyszła do Merlina. – Kiwnęła filiżanką w kierunku rozmówcy i nie spuszczając z niego wzroku, pociągnęła z wnętrza naczynia spory łyk.

– Nie bądź śmieszna. Gdybym rzeczywiście potrze... – zamarł i w mgnieniu oka zerwał się z miejsca. – Poppy?

  Kobieta nieruchomo leżała na swoim fotelu, ze zwisającą głową i twarzą bladą jak sam Krwawy Baron w chwili śmierci. Przestraszył się nie na żarty. Prześlizgując po niej wzrokiem, nie ujrzał niczego podejrzanego. Bynajmniej, żadnych śladów krwi. Błyskawicznie rzucił czar diagnozujący, a palcami wyszukał tętnicy, by sprawdzić puls. Wstrzymał oddech.

Jest. Ledwie to czuł, ale bez wątpienia, krew nieregularnie pulsowała.

,,O co tu, do diabła, chodzi" – gorączkowo głowił się mężczyzna, zmierzając do sąsiadującego pomieszczenia, który pełnił rolę magazynu.

  W połowie drogi zdał sobie sprawę, że poprzedniego popołudnia, spustoszył własne zapasy, większość świeżo przygotowanych, medycznych eliksirów, oddelegowując za pomocą skrzata do Skrzydła Szpitalnego, by mieć pielęgniarkę z głowy na całą przerwę świąteczną.

Cholera, cholera, cholera.

  O tej porze skrzaty, zgodnie z nowymi wytycznymi Minerwy, miały kilkugodzinną przerwę, Accio na niewiele się zda, ze względu na zaklęcia ochraniające szafki... Nie ma wyjścia. Musiał pójść tam osobiście. Właściwie biec.

  Zdążył jeszcze tylko wysłać do McGonagall patronusa ze zwięzłą informacją oraz wezwać przez kominek sanitariusza z Munga, i chwilę później już go nie było.

***

– Nie zostawiłeś jej tam samej, prawda? – spytała dyrektorka z naciskiem i nieukrywaną nadzieją w głosie.

  Natknęli się na siebie na schodach, na jednym z półpięter.

– A wyglądam, jakbym bym w dwóch miejscach na raz? – huknął. – Zrób coś pożytecznego i zejdź mi z drogi.

  McGonagall jeszcze obejrzała się za siebie, ale ujrzała tylko znikający za rogiem fragment czarnego materiału.

– Profesor Mcgonagall.

– Wybaczcie, nie mam teraz czasu. – Dyrektorka zbyła uczniów, nawet się im nie przyjrzawszy. –  W lochach potrzebna jest pomoc.

  Hermiona zesztywniała, gdy dotarła do niej treść słów kobiety. W lochach?

– Pomoc? – wymamrotała na głos, pełna złych przeczuć. – Większość Ślizgonów jest wciąż na sali…

  Nie otrzymała już jednak odpowiedzi.

  Na spółkę z Blaise'em, w milczeniu prowadziła przyjaciela, który aktualnie bardziej przypominał chyboczący się glut niż ludzką formę.

– Radziłbym podsunięcie mu przejścia na dietę, jako postanowienie noworoczne – sapnął Zabini. Sam niemało wypił, ale bez dwóch zdań, jego organizm musiał mieć wyższą tolerancję na alkohol. Doświadczenie robi swoje.

  Dziewczyna zignorowała jego zaczepkę; dręczył ją natłok myśli, który nieumyślnie wywołała McGonagall. Co mogło się stać...? Czyżby Snape? Pani Pomfrey? Niech to, co jeśli…

  Ktoś z impetem prawie na nich wpadł.

– Profesor Snape. – Dziewczyna wybałuszyła oczy.

– Granger, Potter i Zabini... Przegapiłem casting na nowego członka Złotego Trio? Macie szczęście, że nie mam czasu.

  Po chwili zatrzymał się i upewniwszy się, że jest poza zasięgiem słuchu chłopaków, cicho syknął do dziewczyny:

– Granger, chciałaś współpracy? Moje komnaty. Teraz.

– ... Słucham? – dziewczyna zamrugała.

– Och, litości. Podejrzewam, że przyda się dodatkowa para rąk.

***

,,Na brodę Salazara, gdzie ta kobieta pochowała fiolki z Eliksirem Wiggenowym?!" – z tą myślą, Snape przegrzebywał kolejne szafki i gablotki. W końcu, nie znalazłszy odpowiedniego, zielonego eliksiru, w pośpiechu chwycił buteleczkę Wywaru Wzmacniającego. Do przybycia kogoś ze Św. Munga, musiał wystarczyć.

 Już zamykając za sobą wrota Skrzydła Szpitalnego, wyczuł, że coś jest nie w porządku. Natychmiast zamarł i czujnie rozejrzał się wokoło. Jego oczy wprawdzie nie ujrzały niczego podejrzanego, ale mimo to, zapobiegawczo wystawił przed siebie różdżkę. Kopnięciem przymknął za sobą ciężkie drzwi, a jego wzrok wciąż skrupulatnie przeczesywał każdy skrawek korytarza, szukając źródła dziwnego wrażenia. Z oddali dało się usłyszeć echo muzyki, granej w Wielkiej Sali – najwyraźniej nikt nie przejął się odpowiednim wyciszeniem pomieszczenia z zewnątrz, jak to było w ubiegłych latach.

  W uszach szumiała mu krew, klatka piersiowa, po zwiększonym wysiłku, szybko się poruszała, przysparzając mężczyznę o niewielki bólu w żebrach, lecz ten, kompletnie to zignorował. Zacisnął mocniej palce na różdżce.

– Pokaż się.

  Ton jego głosu, tętniący stanowczością, wskazywał na towarzyszący mu pośpiech. Przez chwilę nic się nie wydarzyło i Severusowi przemknęło przez myśl, że może powinien odpuścić. Cokolwiek czy też ktokolwiek to nie był – najpewniej nie był na tyle ważny, by zajmować się nim teraz, gdy w lochach ważyło się ludzkie życie. Zdążył tylko postawić krok, a wtedy poczuł chłodny podmuch, rozwiewający mu włosy oraz gaszący najbliżej wiszącą pochodnię.

  Nad głową przeleciał mu chichoczący Irytek, który zdecydował się ujawnić. Najwyraźniej znudził się obserwowaniem trzymanego w niepewności Mistrza Eliksirów i teraz postawił sobie za cel potarganie mu włosów, za pomocą swojej pasiastej, czerwonej czapki z dyndającym, puchatym pomponem. Śmiejąc się niemal do rozpuku, ochoczo wymachiwał nim tuż nad głową profesora, który aktualnie, z niewiadomych powodów, obdarzył go wściekłym grymasem, podczas opuszczania drewnianego przedmiotu.

– A już szczęśliwie zakładaliśmy, że Krwawy Baron ostatecznie się z tobą rozprawił – wymruczał Severus, odnosząc się do rozmowy, którą niedawno doszła jego uszu przy nauczycielskim stole. Poltergeist nie był bowiem widziany od kilku dobrych miesięcy. Właściwie od Wielkiej Bitwy widziano go zaledwie dwukrotnie. Raz – podczas wakacyjnej odbudowy zamku, gdy płatał figle Filiusowi i jego pomocnikom, gdy ci wieszali obrazy bodajże na trzecim piętrze; a następnie – dokładnie dwa dni po rozpoczęciu roku. Jednak okoliczności tego nawiedzenia, nie były mu już bliżej znane.

,,Gdyby taki spokój był dany podczas mojego dyrektorstwa..." – z rezygnacją pomyślał Snape. Potrząsnął jednak głową, nie dając się rozproszyć, i nim Irytek się obejrzał, po jego ,,ofierze" nie było już śladu.

***

  Odsunęła rękę, tym samym gwałtownie zrzucając na kanapę chłopaka, który zdążył już zasnąć, z czołem, opartym na jej ramieniu. Nawet go to nie ruszyło. W Pokoju Wspólnym było pusto i chłodno. Hermiona złapała koc, leżący na oparciu fotela i przykryła nim śpiącego przyjaciela.

,,Najbliższa rozmowa nie będzie należała do najprzyjemniejszych" – pomyślała, odgarniając chłopakowi włosy i zdejmując mu z nosa okulary, które następnie położyła na stojącym obok stoliku. Zachmurzyła się. Cokolwiek się nie działo w związku Harry'ego i Ginny, miała szczerą nadzieję, że oboje zachowają zdrowy rozsądek. Albo chociaż się postarają. Nie była dobra w pocieszaniu i udzielaniu miłosnych rad. Tym bardziej, że sama ich nigdy nie otrzymywała.

  Nie zagłębiając się w temat, wbiegła po schodach do swojej sypialni.

  Nie robiąc sobie nic z głuchej ciszy, panującej na wieży, w pośpiechu zrzuciła niewygodną suknię i wcisnęła na siebie zwykłe, mugolskie ciuchy, które znalazła na wierzchu kufra. Zmieniła obuwie, do tylnej kieszeni spodni wcisnęła różdżkę, a gdy już miała wyjść, jej spojrzenie zatrzymało się na przedmiocie, samotnie leżącym na blacie biurka. Szybkim ruchem zgarnęła bordowo-złotą odznakę Prefekta Naczelnego. Jakimś cudem musiała wcześniej o niej zapomnieć.

  Pędząc już wzdłuż korytarza niedbale związywała włosy w koka i przypinała niewielką blaszkę do koszulki.

  Właściwie, nie chciała jej przyjąć. Po wojnie potrzebowała w końcu spokoju, nie nawału kolejnych obowiązków. Sowa od profesor McGonagall przyleciała do niej zaledwie na tydzień przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego, gdy któregoś poranka jadła śniadanie na Grimmuald Place. Przy otwieraniu listu, odznaka wyślizgnęła się z wnętrza koperty i prawie wpadła do jej owsianki.

  Nie chciała, ale równocześnie czuła, że nie mogłaby odmówić. Wiedziała, jaki to był zaszczyt wśród szkolnego społeczeństwa. Zresztą sama jej wychowanka, teraz dyrektorka Hogwartu, w roku szkolnym 1953/1954, pełniła tę funkcję. Wiedziała o tym zarówno z kronik dawnych roczników, które zdarzyło jej się kiedyś mimochodem przejrzeć w szkolnej bibliotece, jak i specjalnej gablotki w Izbie Pamięci, honorującej wszystkich Prefektów Naczelnych od powstania szkoły do dnia dzisiejszego.

  Po przeanalizowaniu tej propozycji, wieczorem odesłała McGonagall sowę z akceptacją oraz prośbą o możliwość zatrzymania się w gryfońskim dormitorium, wśród reszty uczennic jej domu. Wsparła się przy tym na wyrywkowych, wywołanych z pamięci cytatach jej psychologa, dotyczących potrzeby stałego kontaktu z rówieśnikami, szczególnie po śmierci tak bliskiej jej osoby, i tego typu rzeczach. Naciągnęła je jak mogła, mając nadzieję, że kobieta nie będzie drążyć tematu. Koniec końców, wraz z nieubłaganie nadciągającym pierwszym września, musiała mieć multum ważniejszych spraw na głowie.

   Serce ciągnęło ją do spokojnej, prefektorskiej sypialni, ale podświadomie czuła, że może nie być na tyle stabilna emocjonalnie. W gruncie rzeczy po prostu trochę się bała. W mugolskim Londynie, w pustym mieszkaniu spędziła trzy i pół miesiąca, gdzie była skazana na nawał własnych myśli. Początkowo uważała to za dobry pomysł. Odcięła się. Pierwsze dni spędziła na porządnym wyspaniu się, by zregenerować organizm. Tak jak przypuszczała, później o sen nie było już tak łatwo. Tygodnie mijały, a ona z każdą wizytą u psychologa utwierdzała się w przekonaniu, że popełniła błąd, odsuwając się od innych. Na dodatek, wypowiadane na głos myśli, brzmiały w jej mniemaniu naiwnie i czuła się głupio – jakby tylko wyolbrzymiała rzeczywisty stan rzeczy. Z mugolem nie mogła też być szczera. Nie mogła się otworzyć i wygadać. Stale musiała się pilnować, dbać o odpowiedni dobór słownictwa, ostrożnie gospodarować pół-prawdą... Zaczęła więc mówić coraz mniej, a na pytania odpowiadać zdawkowo. W końcu, podczas jednego z wieczornych spacerów po Hyde Parku, doszła do wniosku, że to nie ma sensu. Te sesje ją bardziej męczyły, niż pomagały. Zrezygnowała. Została sama z nękającymi ją myślami. Ponurymi jak typowo angielskie niebo.

  Ostatecznie we wrześniu, jako najstarsza uczennica, wróciła do Hogwartu. Zgodnie z odmową dyrektorki, zajęła przygotowaną przez skrzaty sypialnię Prefekta Naczelnego. Większość czasu i tak spędzała jak nie w Pokoju Wspólnym, to na zajęciach czy w bibliotece. Harry wywalczył dla nich obojga możliwość spędzania niektórych weekendów na Grimmauld Place, ale sam i tak niemal nie korzystał z tego przywileju. Tym razem, na przerwę świąteczną najwyraźniej również postanowił zostać w zamku.
   Tymczasem, uwagę spieszącej się dziewczyny odwróciło ciche miauczenie, dochodzące zza zbroi. W normalnych okolicznościach by to zignorowała, w końcu koty w Hogwarcie nie były rzadkością, ale delikatny blask, którym oświetliła go pochodnia, pozbawił ją jakichkolwiek wątpliwości.

– Krzywołap! Co ty tu...? – Nie dokończyła, tylko złapała zwierzę na ręce i nie mając dużego wyboru, razem z nim zeszła do lochów. Tym razem dotarcie pod odpowiednie drzwi nie przysporzyło jej żadnych problemów.

  Nie bawiła się w pukanie, ale od razu sięgnęła za klamkę, jak się okazało, słusznie zakładając, że profesor Snape jeszcze nie wrócił. Pierwszym, co zwróciło jej uwagę, był brak zabezpieczeń. Musiał naprawdę się spieszyć. Jej oczy nie zdążyły się jeszcze przyzwyczaić do tego specyficznego mroku, owijającego lochy, jednak po przekroczeniu progu, w mig spostrzegła Madame Pomfrey. Głośno wciągnęła powietrze. Kot, wyłapując odpowiedni ku temu moment, wyrwał się z ramion swojej pani i wymachując gęstym ogonem, zwinnie czmychnął za fotele.

  Hermiona otrząsnąwszy się, ze ściśniętym gardłem dorwała się do pulsu leżącej kobiety. Odrobinę uspokojona, przeniosła ją na podłogę. Skrzywiła się, gdy wdepnęła trampkiem w coś kruchego. Szkło. Rozbita filiżanka. Ostrożnie się przesunęła i przykucnęła. Gdzie ten Snape?! Domyśliła się, że Mistrz Eliksirów wezwał kogoś ze Szpitala Świętego Munga, ale w takim razie co sam robił na korytarzu? Zacisnęła zęby. Wyczyściła umysł i postarała się myśleć profesjonalnie. Nie wiedziała, ile może zająć przybycie sanitariuszy. Tym bardziej, że będą się musieli tam dostać z gabinetu profesor McGonagall.

  Odpięła dwa górne guziki śnieżnobiałej koszuli pielęgniarki, by ułatwić jej oddychanie. Chyba powinna też zadbać o krążenie. Wpadła na pomysł podłożenia jej czegoś pod nogi. Rozejrzała się. Tylko co? Książki, fotel, stolik? Nie widziała nic użytecznego. Sięgnęła po różdżkę, ale nie zdążyła nic zrobić, bo usłyszała, że drzwi się otworzyły. Odwróciła się.

***

– Sprawdziłaś już czary diagnozujące? – spytał od razu mężczyzna.

  Nie odpowiedziała, ale jego spojrzeniu nie umknął błysk dezorientacji, który błyskawicznie przemknął po twarzy dziewczyny. Poruszyła się na klęczkach, samodzielnie dochodząc do poprawnych wniosków.

  W kilku krokach znalazł się we wnętrzu magazynu. Stanął przy stoliku i przywołał odpowiednią miarkę. Gdy znalazła się w jego dłoniach, skrupulatnie odmierzył potrzebną porcję eliksiru.

– Nie jestem pewna... –  zaczęła dziewczyna, gdy wrócił do salonu i pochylił się nad ciałem pielęgniarki. –  Pani Pomfrey nie uczyła mnie jeszcze odczytywania wyników tych zaklęć. To pewnie przez to, że ostatnio rzadko u niej bywałam i poświęcałam czas teorii. Potrafię właściwie je rzucać, ale…

– Bredzisz. Do rzeczy – uciął Snape.

  Oblizała wargi i ponownie zabrała głos.

– Z pańskich czarów wynika, że poszkodowana odczuwa ból w okolicy serca. Przepływ krwi jest ograniczony, możliwe że ma to związek z którąś z tętnic i jej zwężeniem. Jest wysokie prawdopodobieństwo dławicy piersiowej. Co to za eliksir? Nie spowoduje powikłań? – spytała, obserwując jak mężczyzna odstawia pustą już fiolkę.

– Przy krwotoku wewnętrznym, krew salamandry mogłaby wdać się w reakcję z jej organizmem. Na chwilę obecną nie ma takiej obawy.

– Krew salamandry i delikatnie turkusowa barwa... – wymamrotała Hermiona pod nosem. – Eliksir Wzmacniający?

– W rzeczy samej – przyznał oschle.

– Dlaczego nie Wiggenowy? Profesorze, czy nie uważa pan, że mógłby być lepszą opcją?

  Rzucił jej ciężkie spojrzenie, nie zamierzając udzielić odpowiedzi. Po chwili jednak zmienił zdanie.

– Tak się składa, że aktualnie nie mamy na stanie – odparł z charakterystycznie uniesioną brwią.

  Nie powiedział już nic więcej, bo w tym samym momencie do pokoju wpadło dwóch ratowników z Munga. Jeden z nich zajął się poszkodowaną, a drugi wypytał o okoliczności zdarzenia. Gdy już dowiedział się wszystkiego, a tamten względnie ustabilizował stan pielęgniarki na tyle, by przetransportować ją do szpitala, wskoczyli z powrotem do kominka. Chwilę później jedynymi osobami w pomieszczeniu byli Snape i Hermiona.
 
  Zdezorientowanym wzrokiem Hermiona spojrzała na ratowników z Munga, a raczej na miejsce, gdzie przed chwilą stali. Nie do końca potrafiła przyjąć, co się stało, i chociaż podczas wojny – cóż, w obu wersjach wspomnień – była świadkiem rzeczy gorszych niż coś takiego jak zawał, nadal było to dla niej szokiem. Poppy Pomfrey istniała w jej świadomości jako kobieta niezniszczalna, żyjąca wiecznie i ciesząca się równie co ona sama żelaznym zdrowiem, więc wydarzenia ostatnich kilku minut boleśnie zniszczyły jej tę wizję rzeczywistości.

  Kątem oka zauważyła jak Snape bierze głęboki wdech. Zdała sobie sprawę, że nie zastanawiając się, z kim ma do czynienia, chciała go dotknąć, poklepać po plecach i powiedzieć, że świetnie się spisał; nawet nie wiedziała, skąd w niej ta przemożna chęć udowodnienia mu, że wszystko zrobił dobrze.

  Na szczęście nie zdążyła niczego zrobić – w kolejnej sekundzie stała już na brudnym bruku, między dwoma niskimi, odrapanymi kamienicami, całymi pokrytymi wulgarnym graffiti.
  Zwróciła swoje spojrzenie na mężczyznę, oczekując w najlepszym wypadku reprymendy, a w najgorszym, że udusi ją na miejscu i to gołymi rękami, ale jedynym co się stało, było skierowanie w jej stronę pogardliwego fuknięcia. Było dla Hermiony jasne, że jakimś cudem deportowali się z Hogwartu i aportowali tutaj, gdziekolwiek to ,,tutaj” się nie znajdowało. Nie wiedziała jak, ale już wcześniej podejrzewała, że Snape kiedy jeszcze był szpiegiem, był wystarczająco zdeterminowany, aby znaleźć sposób na teleportację na terenie Hogwartu. Jednak takie teorie nie zaprzątały jej głowy, gdy jeszcze chwilę wcześniej stała w komnatach nauczyciela, a teraz stała nie wiadomo gdzie, tylko czekając, aż dotychczas wstrzemięźliwy Snape wybuchnie.

– Czyli po dwudziestu latach jesteśmy kwita w kwestii przenoszenia się w nieodpowiednie miejsca w nieodpowiednim czasie? – usłyszała i od razu wiedziała, że to będzie ciężka noc.

  Rozejrzała się. Nigdy by nie pomyślała, że ponownie dojdzie do sytuacji, w której będą razem stali w ciemnym zaułku – zupełnie jak wtedy, gdy wybierali się do mugolskiego sierocińca na obrzeżach Londynu. Niemniej jednak wyglądało na to, że los bywa przewrotny, bo nie minęły nawet dwa tygodnie, odkąd oboje wzbogacili się o nowe wspomnienia, a już znaleźli się, gdzie znaleźli. Cóż, nie miała nawet pojęcia, czy wciąż są w Szkocji.

  Milcząc, ponownie zwróciła się ku profesorowi, tym samym otwarcie demonstrując swoje oczekiwanie na wyjaśnienia. Na nic się to jednak zdało, gdyż nawet na nią nie patrzył. Dłonią przecierał zmęczone po całym dniu oczy. Hermiona, zawiesiwszy na nim swoje oko, mogła więc sobie pozwolić na dyskretną uwagę, że w panującym pół-mroku nawet nie wyglądał tak... odpychająco. Musiała przyznać, że trochę zbiło ją z tropu jego wcześniejsze zachowanie. Zaimponował jej. Nie spodziewała się po nim takiego zaangażowania. Mógł próbować to ukryć, ale w jakiś sposób wciąż potrafiła odczytać resztki poruszenia i tego tajemniczego stresu, spowodowanego całą tą sytuacją sprzed chwili.

  W jej mózgu coś przeskoczyło i otrząsnąwszy się, zorientowała się, że przecież w żadnym wypadku nie powinno jej tam być. Nie było na to żadnego racjonalnego powodu. Być, a co dopiero chcieć go dotknąć i wesprzeć! Przecież to kompletnie bez sensu. To ona była bardziej spanikowana, a on był jej nauczycielem i do cholery, nie mogła tak po prostu przytulać nauczycieli, tym bardziej kogoś takiego jak Snape.

– Wiesz, co teraz powinniśmy zrobić? – zwrócił się do niej tym dziwnym, jakby lekko szeleszczącym, ale jednak głębokim głosem. Dlaczego nigdy nie zauważyła, jak dobrze brzmiał, kiedy tak cicho mówił?

  Wydawało jej się, że pokiwała głową i coś wymamrotała, ale nie była pewna. Nawet nie wiedziała, czy w końcu zapytała go, gdzie się aportowali i dlaczego akurat w takie miejsce. Mimo wyraźnego chłodu, panującego na zewnątrz, było jej gorąco i czuła się dziwnie otępiała– zupełnie, jakby była po jakiś używkach, a przecież te śladowe ilości alkoholu, wypitego podczas balu już dawno powinny opuścić jej organizm, prawda?

  Doskonale wiedziała, że powinni wrócić do zamku. Tak byłoby najlepiej. Sama upomniałaby się o szlaban, bo na to zasługiwała i zdawała sobie z tego sprawę. Ale nie wiedzieć czemu, zdecydowała się zignorować zdrowy rozsądek i zanim się zorientowała, powoli ruszyła za mężczyzną. Może zwyczajnie bała się zostać sama.

  Znaczące otrzeźwienie zapewnił jej smród papierosów, alkoholu i potu, który uderzył w nią po wejściu do meliny, której to próg przekroczył Snape. Para, stojąca tuż przy drzwiach, bezczelnie się obmacywała. Oboje byli wychudzeni i krzywo, krótko ścięci – mogli być dowolnej płci. Jedna z tych osób śliniła drugiej szyję, ręką bez skrupułów doprowadzając partnera do orgazmu i lubieżnych jęków. Hermiona machinalnie się skrzywiła, natomiast Snape, za którym podążyła, nawet na nich nie zerknął. Zupełnie niewzruszony tym widokiem, obojętnie przeszedł obok. Lekko za nim podbiegła. Bała się zostać tam sama jeszcze bardziej, niż na zewnątrz. Na parkiecie, czy czymś, co w zamierzeniu miało nim być, ale teraz było tylko szarą, wytartą powierzchnią, widziała kłębowisko ludzi. Im głębiej wchodzili, tym bardziej śmierdziało, a duszne, gęste od dymu papierosowego powietrze sprawiało, że chciało jej się wymiotować. Z każdą chwilą rosło jej pragnienie wycofania się.

Czy ktoś właśnie wyszedł z łazienki coś sobie wstrzykując, czy jej się wydawało?

– Granger, uspokój się – usłyszała poirytowane fuknięcie Snape'a.

  Chciała wyjść, ale równocześnie klimat tego miejsca fascynował ją do tego stopnia, że zaciskała wargi i zmuszała się, by zostać. Nigdy nie była w tak mrocznej knajpie. Zapewne bezbłędnie odnalazłaby się na Nokturnie, gdzie w przeważającym stopniu dominowali czarnoksiężnicy, ale nie rozglądała się zbytnio – para przy drzwiach na wstępie dostarczyła jej aż nadto wrażeń.

  Jedynym, na czym się skupiła, był krótki dialog między nią, nauczycielem oraz ciemnoskórym barmanem – ,,Ognista, Granger? Tak, czysta razy dwa” – i picie, picie, a potem chyba znowu usłyszała pytanie, ale już wyleciało jej z głowy, o co chodziło. I tak to nie mogło być nic ważnego.

  Nie piła nigdy tak dużo. Nie wiedziała, że w ogóle jest do tego zdolna. Ale po pierwszych łykach zorientowała się, że myśli o leżącej w Mungu Madame Pomfrey stawały się jakby... pozytywniejsze. Stres z niej uchodził, a sama czuła się jakoś lekko. Kilka łyków później, zaczęła się bujać na barowym krześle w rytm lecącej muzyki. Potem ktoś wsadził jej rękę między nogi i chciał przyciągnąć do siebie, na bok, ale odsunęła się z głośnym rechotem.

  Podniosła wzrok na Snape'a, który wydawał się dawno zapomnieć o jej obecności. Nie zwróciła nawet uwagi, kiedy się tak wyłączył. Wyglądało na to, że myślami był kompletnie nieobecny, ale wydawał się być wstawiony nie gorzej niż ona, więc może spełni to pragnienie, które aktualnie doprowadzało ją do szału, chociaż zupełnie nie wiedziała dlaczego?

–  Panie prof... prosf... profesorze, zatańczmy – wybełkotała, ale odrobinę się chwiała, więc Snape w ostatniej chwili złapał ją za ramię, żeby się nie przewróciła.

  Pociągnęła go – a może to on pociągnął ją? – i po chwili leżała na kolanach. Chyba nie mogła się podnieść, ale w końcu wstała. Znów stała przed nim, czerwona na twarzy i zmieszana. Przez moment przemknęło jej przez myśl, że źle robi – jakby nagle cały alkohol wyparował z jej krwiobiegu, wysysając z niej przy okazji całą pewność siebie. Po prostu stała i stała, a trwało to co najmniej trzy sekundy, a co najwyżej czternaście lat, aż w końcu:

– Nie bądź niedorzeczna – kto w ogóle jeszcze używa takich słów, to w ogóle jest możliwe? – Oboje jesteśmy pijani, a ja nie umiem tańczyć! – Może Snape krzyczał, a może jej się tak tylko wydawało. Może się śmiał, ale to też mogło jej się przywidzieć. Potem już tylko wirowali – a może to świat, a nie oni? – do momentu, gdy ponownie znalazła się na chłodnej posadzce.

– Auć – pisnęła przeciągle, rozmasowując kolana.

  Mężczyzna zatrząsł się, jakby od tłumionego śmiechu, na co ona, po chwilowej konsternacji wywołanej zaobserwowanym zachowaniem, otwarcie się roześmiała. Gdy jego twarz ponownie, jak od pstryknięcia palcem, przybrała nieprzenikniony, bezbarwny wygląd, wyciągnął ku niej swą dłoń. Mocno ją chwyciła i dźwignęła się do góry. Nie spuściła z niego oczu, szczerze zdumiona, jak łatwo i szybko przychodziła temu człowiekowi zmiana mimiki.

  Mocna i przy tym niezwykle efektowna solówka na gitarze stopniowo cichła, informując o zbliżającym się końcu rockowej piosenki, która rozbrzmiewała we wnętrzu lokalu. W jej ostatnich sekundach, Gryfonce wydawało się, że słyszała, jak ktoś z klientów podrzucił barmanowi jakiś tytuł, a ten zaraz posłusznie go włączył. W pierwszych dźwiękach kolejnego utworu również dominowało brzmienie gitar, ale tym razem leniwsze i jakby łagodniejsze. Od razu dało się wyczuć różnicę, choć niewątpliwie wciąż był to rock.

– Och, Snape, no tańczmy – mruknęła zadziornie.

  Nie czekając na ponowny sprzeciw, uczepiła się przodu jego koszuli i wsłuchała w muzykę. Pozwoliła, by płynące dźwięki opanowały jej umysł, choć na chwilę zagłuszając nieustanny potok myśli. Zamknęła oczy, skupiła się na przyjemnie ochrypniętym głosie wokalisty i zaczęła rozróżniać ciszej pobrzmiewające instrumenty.

  W którymś momencie opanowało ją nieodgadnione uczucie. Coś w niej wybuchło, w środku zrobiło jej się gorąco i nagle, gdy tak przy nim stała, zapragnęła, żeby byli jak ta para przy drzwiach; bez zahamowań i jakichkolwiek granic.

  Wytrącona z równowagi kierunkiem, w którym zawędrowały jej myśli, zaplątała się we własnych stopach i lekko potknęła, co zaraz wywołało u niej potworny chichot z komiczności swojej niezdarności. Możliwe, że zabrzmiało to nieco nerwowo.

– Uważaj, Granger, depczesz mi po stopach – warknął Snape, ale dziewczyny wcale to nie obeszło.

  Tańczyli dalej.

***
  Po jakimś czasie Hermionę ogarnął smutek, bo przed oczami ponownie stanęła jej wizja nieprzytomnej pani Pomfrey, leżącej na szpitalnym łóżku. Poza tym, uświadomiła sobie, że kiedy ona i Snape w końcu skończą tańczyć, mężczyzna na pewno nie będzie już tak... potulny, jak dotychczas. Alkohol w krwiobiegu nie trwa wiecznie. Tymczasem mogła przed samą sobą przyznać, że polubiła tę jego wersję.

  Nie czuła już żadnego szarpania ze strony Mistrza Eliksirów, więc bardzo subtelnie, tak, że mógł tego nawet nie wyczuć, objęła go w pasie. Czuła, jak płonie jej twarz. Och, ale jako że dużo wypiła, nie mogła wiedzieć, ile ciepła jest wywołane alkoholem, a ile jego bliskością... Jednak nawet się nad tym nie zastanawiała; w tym momencie czuła się dobrze, tyle wystarczyło.

  Nie podnosiła wzroku, toteż nie mogła dostrzec, jak mężczyzna dyskretnie się pochylił, po czym nabrał nosem więcej powietrza, wdychając zapach jej perfum.

  Była ona, on, może już nawet nie oddzielnie jako ,,ona i on”,, tylko razem – jako ,,oni”, klejąca się podłoga, ten nieznośny smród oraz muzyka, która znowu głośno brzęczała w uszach. Ale w niczym to nie przeszkadzało. Bo ona go chyba pokochała. Tak o, za całokształt. I do tak dobitnego wniosku doszła, kiedy oboje byli kompletnie pijani i dziwacznie kołysali się, zupełnie nie do taktu. To było nieprzyzwoite, ale tak – podniecało ją to, więc zaryzykowała i szczerząc się wykrzyczała to w jego kierunku. Snape spojrzał na nią mętnie, pokręcił głową. Po kilku sekundach zawołał tuż nad jej ramieniem, żeby powtórzyła, bo muzyka zagłusza.

  Tak się jednak nie stało, gdyż Hermionie zakręciło się w głowie i na chwilę straciła równowagę, ale tym razem nawet nie miałaby JAK upaść. W przypływie emocji dotarło do niej, że już nawet nie chciała być jak para przy drzwiach – chciała być tu i teraz z tym mężczyzną, którego chłodne i spracowane dłonie mocno chroniły ją przed upadkiem, i tańczyć tak całą wieczność, ignorując wszelkie zło tego świata. Albo przynajmniej do trzydziestych siódmych urodzin. Trzydzieści siedem w tym momencie wydawało jej się być być idealną liczbą.

  W przerwie przy kolejnej zmianie piosenki, przechylili szybko leżące samotnie na barze drinki – ona jednego, Snape dwa. Prawdopodobnie były kogoś z parkietu, ale przejęło ich to tyle, co zeszłoroczny śnieg. O takiej godzinie i tak już mało kto z klientów kontaktował, a barmana nie było w zasięgu wzroku.

  Gdy jakimś cudem znów znaleźli się na parkiecie, ktoś ponownie włożył jej dłoń między nogi. Bynajmniej nie był to Snape, raczej jakiś randomowy klient, otępiały i pijany w sztok. Stanowczo się od niego odepchnęła i tym samym znowu blisko przysunęła do swojego parkietowego partnera.

  Po raz kolejny wylądowali kiwając się tymi dziwnymi, ale dla obojga przyjemnie leniwymi ruchami; Hermiona już dawno zgubiła rachubę, którą piosenkę z rzędu. Może po prostu procenty w ich żyłach decydowały za nich, ale skoro im to nie przeszkadzało i działało uspokajająco, to jaki sens było to kończyć?

– Umie pan tańczyć – oznajmiła, gdy cicho rozbrzmiewały ostatnie nuty.

– Nie umiem – sprostował Snape z całkowitą pewnością.

– Nie przewróciliśmy się jeszcze.

– To niczego nie dowodzi.

– Nie sprzeczaj się ze mną, Snake – mruknęła dziewczyna i roześmiała się. Jak zabawnie przez przypadek przekręciła jego nazwisko!

  Wzruszył ramionami.

– Lubię to robić.

– Robi się jasno – machnęła w kierunku okiennic – ale może zostańmy jeszcze na parę minut? Jest czwaa... grudzień?

– Dobrze – odparł nauczyciel enigmatycznie.

  Czy on się z nią zgodził? Możliwe, że jeszcze w międzyczasie coś pili... Może był zbyt pijany, żeby się z nią kłócić? Nieważne. Liczyło się to, że zostali.

  Chyba do zamknięcia, ale Hermiona nie pamiętała.
© Agata dla WioskaSzablonów | Technologia blogger. | Freepik FlatIcon